poniedziałek, 9 września 2013

Publiczna Służba Zdrowia



Siedzę sobie pod drzwiami Poradni Hematologicznej w Szczecinie. Lekarza jeszcze nie ma. Według moich prywatnych szacunków jestem w kolejce ósma lub dziewiąta. Ludzie zwykle starsi uzbrojeni w cierpliwość czekają. Jedna osoba rozmawia przez telefon, druga bawi się z nudów palcami u rąk. Komuś w kieszeni lub w torebce dzwoni telefon. Ludzie wchodzą i wychodzą. Zbliża się jedenasta. Przybywa lekarz. Zamyka za sobą drzwi gabinetu. Wychodzi pielęgniarka i udaje się po wodę do toalety. Przechodzi obok czekających z elektrycznym dzbankiem na wodę.
Jakaś niecierpliwa dama zakłóca spokój personelu medycznego, nieproszona wchodzi do pokoju lekarskiego:
- Mam tylko jedno pytanie – rzuca na odczepne tym cierpliwym, czekającym.
Czekają długo, czas dłuży się w nieskończoność – Może i tutaj pojawi się Godot – Pojawia się tam, gdzie czekają.
Przychodzi elegancki pan tą niewyszukaną elegancją dobrych ciuchów i dodatków. Spotyka pod drzwiami drugiego starszego pana. Widać się znają z korytarza w przychodni i wdają się w pogawędkę, umilającą czas oczekiwania.
Drzwi do gabinetu uchyliły się i głos pielęgniarki wyartykułował:
- Proszę!
Znajomy z pogawędki wszedł.
Siedzimy w milczeniu. Ja tak wolę. Gwar i paplanie dla zabicia czasu męczy. Pani doktor rozpoczęła przyjmowanie o godzinę wcześniej, więc mam nadzieję wyjść stąd odpowiednio wcześnie.
Po dwudziestu minutach drzwi się otworzyły i wyszedł pierwszy pacjent. Każdy przechodzi to samo. Krótka rozmowa. Przejrzenie wyników badań. Nieodzowne osłuchanie stetoskopem i musowe obmacanie brzucha. Następnie wypisanie recept i do widzenia za trzy, dwa, jeden miesiąc.
Wchodzi następny.
Z nudów obserwowałam korytarz. Pani doktor Internistka z gabinetu obok,  zamiast przyjmować pacjentów, stale gdzieś wychodziła.
- Trzeba czekać – informuje jedna z internistycznych chorych inną – bo lekarz gdzieś lata.
Czekają…
Pielęgniarka z naszego gabinetu wychodzi z portmonetką i udaje się do windy, by zjechać na parter. Może po snikersa, albo innego batonika do automatu.
Obok mnie siedzi na wózku inwalidzkim starszy człowiek:
- Ja chyba nie wytrzymam – informuje towarzysza, prawdopodobnie syna.
- Tak cię boli –pyta.
Mężczyzna kiwa głową przytakując.
- Jeszcze chwilę, teraz my wchodzimy – dodaje otuchy choremu ojcu.
- Pamiętaj, żeby mi te krople przeciwbólowe przepisała – przypomina ojciec.
- A co, nie masz już?
- Mam , ale potrzebuję na zapas. To się nie psuje – odpowiada lekko zirytowany starszy pan.
Czekamy.
Drugi pacjent w środku. Minęło 40 minut. Po 20 na pacjenta. Prawie „slowfood”, ale w dziedzinie medycyny. Tutaj nie ma pośpiechu: „langsam, langasam”. Dobrze, że nie „mańana”
Nawet wizyta u chirurga przyjmującego obok, przebiega krócej. Pacjenci sprawnie opuszczają przychodnię po wizycie lekarskiej. Latająca Internistka właśnie wróciła, ale zaraz poszła, pchając wózek jakiejś pacjentki:
- Pani doktor, wróci pani – zapytała jedna z zaniepokojonych czekających.
- Wrócę, wrócę – zapewniła Latawica.
Czekamy. Żadnego ruchu, żadnej rotacji. Żadnej nadziei, że będzie szybko.
Wyszedł trzeci, wszedł czwarty.
Chirurg uwinął się i ma pusto przed gabinetem. Nawet Internistka przyspieszyła i czekających osób ubywa.
A tu pod 312 bez zmian. Czekamy…
Nadspodziewanie szybko wyszedł czwarty. Nastąpił przełom w czasie. Sprawnie do szóstej osoby. Byłam za nią.
Wychodzi…
Teraz ja…
- Pani doktor prosi, by nie wchodzić – informuje wychodząca.
- Ja to mam szczęście – mówię głośno. Właśnie teraz przerwa na drugie śniadanie.

Brak komentarzy: